wtorek, 17 marca 2009

Był sobie mecz... Węgry - Polska (18.12.1921)


fot. Encyklopedia Piłkarska FUJI, Tom 2 "Biało-Czerwoni", pod red. Gowarzewski A., Katowice 1991
Reprezentacja Polski przed meczem z Węgrami. Od lewej stoją: Imre Pozsonyi (trener), Wacław Kuchar, Edmund Szyc (dziennikarz), Marian Einbacher, prof. Jan Weyssenhoff, Leon Sperling, Stefan Loth I (rezerwowy), Artur Marczewski, Jan Loth II, Stanisław Mielech, dr Edward Cetnarowski (prezes PZPN), prof. Wacław Bubulski, Józef Kałuża, Henryk Leser (dziennikarz), Ludwik Gintel; klęczą od lewej: Zdzisław Styczeń, Tadeusz Cikowski, Tadeusz Synowiec (kapitan drużyny).

Polak, Węgier - dwa bratanki

Chociaż futbol w nowoczesnym wydaniu pojawił się na naszych ziemiach już w pierwszych latach XX wieku, reprezentacja Polski zadebiutowała na arenie międzynarodowej dopiero w drugiej dekadzie ubiegłego stulecia. Naturalnie wcześniej nie było to możliwe, ponieważ do końca pierwszej wojny światowej nie istnieliśmy jako państwo. Dopiero w 1919 roku zawiązano PZPN, który co prawda nie był pierwszym związkiem w historii polskiej piłki, bo już wcześniej na ziemiach objętych zaborami pojawiały się różnego rodzaju stowarzyszenia, jednak miały one jedynie charakter lokalny. Trudno też wyobrazić sobie, by zaborcy kiedykolwiek pozwolili na organizacje rozgrywek pod szyldem "Mistrzostwa Polski", nie wspominając już nawet o próbie uformowania reprezentacji, która wybiegłaby na boisko z biało-czerwonym godłem na piersi.

Ówczesny Polski Związek Piłki Nożnej w niczym nie przypominał obecnego, prężnie działającego organizmu administracyjnego, który do tego stopnia jest świadom swoich wpływów, że nie czuje respektu nawet przed aparatem państwowym. Dlatego też formowanie reprezentacji, czy jak to wówczas określano "reprezentatywki" okazało się nie lada wyzwaniem, dla raczkujących działaczy. Co więcej znalezienie rywala, który zgodziłby się zagrać towarzysko z naszą reprezentacją było bardzo trudne z przyczyn zarówno politycznych, jak również finansowych i czysto sportowych. Warto tutaj dodać, że w tych "czarno-białych" czasach, mecz towarzyski w istocie był wydarzeniem nie tylko czysto sportowym ale również kurtuazyjno-politycznym. Z tego też względu na wstępie odpadała możliwość zagrania z byłymi zaborcami. Jednocześnie w obliczu skromnych środków finansowych oraz ograniczeń komunikacyjnych (podróżowano pociągami), rywala nie można było szukać zbyt daleko. W grę wchodziła Francja, Szwecja, Czechosłowacja i mimo wszystko Austria, z uwagi na fakt, że kluby z Krakowa i Lwowa utrzymywały bardzo aktywne stosunki sportowe z Wiedniem. Podróż do Szwecji wiązała się z przeprawianiem się przez Bałtyk, do Francji pociągiem jechało się kilka dni, zaś Czesi obrazili się z uwagi na polityczne szarpanki o powojenne granice. Austriacy natomiast początkowo się zgodzili, ustalono nawet termin meczu (3 lipiec 1921), jednak brak jakiejkolwiek odpowiedzi na późniejsze listy dopraszającego się o potwierdzenie PZPN-u, słusznie odebrano jako rezygnację z przyjazdu ex zaborców nad Wisłę.

Tymczasem zupełnie nie spodziewanie zgłosili się Węgrzy, którzy zaproponowali rozegranie spotkania towarzyskiego 24 grudnia 1921 roku na stadionie w Budapeszcie. Polska strona zareagowała entuzjastycznie, jednak wystosowała prośbę o przesunięcie terminu na listopad lub ewentualnie wiosnę 1922. Oficjalnie PZPN uzasadnił to faktem, że rozgrywki kończą się w naszym kraju w listopadzie i po miesięcznej przerwie piłkarze nie będą w należytej formie ("Madziarzy" dysponowali wówczas klasowym zespołem, wiec można domniemywać, że próbowano w ten sposób uchronić się przed pogromem w debiucie). Węgrzy nie byli zachwyceni listopadowym terminem, zaś polska strona nie znajdowała się w pozycji odpowiedniej do agresywnych negocjacji, wiec ostatecznym kompromisem okazała się data 18 grudnia.

Pierwsze śliwki robaczywki?
16 grudnia o godzinie 11:40, wagonami trzeciej klasy, do Budapesztu wyruszyła ekipa złożona z 13 zawodników (ówczesne przepisy nie przewidywały zmian w trakcie meczu, wiec ławka rezerwowych nie istniała), trenera (Węgier, Imre Pozsonyi) oraz dwóch działaczy. Kadra wyłoniona została, na dwutygodniowym zgrupowaniu z pośród 22 zawodników z całego kraju, którzy podzieleni na drużyny "A" oraz "B", rozegrali ze sobą dwa spotkania (oba wygrał "Team A" odpowiednio 4:1 i 5:1). Trzynastoosobowy kolektyw rozegrał jeszcze trzy spotkania kontrolne, 4 grudnia z Bielskiem (3:1), 8 grudnia z Lwowem (9:1) oraz 11 grudnia z Krakowem (7:1).
SKŁAD EKIPY POLSKIEJ NA MECZ Z WĘGRAMI: Bramkarz Jan Loth II (Polonia Warszawa), Obrońcy - Ludwik Gintel (Cracovia), Artur Marczewski (Polonia Warszawa), Pomocnicy - Zdzisław Styczeń, Stanisław Cikowski, Tadeusz Synowiec (wszyscy Cracovia), Napastnicy - Stanisław Mielch (Cracovia), Wacław Kuchar (Pogoń Lwów), Józef Kałuża (Cracovia), Marian Einbacher (Warta Poznań), Leon Sperlin (Cracovia). Rezerwowi: Stefan Loth I (Polonia Warszawa) i Mieczysław Batsch (Pogoń Lwów). Trener - Imre Pozsonyi. Prezes PZPN dr Edward Cetnarowski. Kierownik ekipy prof. Jan Weysenhoff. (Zdjęcie po lewej przedstawia Józefa Szkolnikowskiego, którego uważać należy za pierwszego selekcjonera reprezentacji, to właśnie on z pomocą trenera Pozsonyi ustalił skład reprezentacji, do Budapesztu niestety nie pojechał z uwagi na obowiązki wobec polskiej armii, której był oficerem.)

"We wdzięcznej pamięci przechowamy fakt, że właśnie związek węgierski pierwszy umożliwia nam przez swe zaproszenie wpłynięcie na szerszą arenę sportu europejskiego. Odniesiemy pełny sukces już wtedy, jeśli przegramy tylko różnicą 2, a nawet 3 bramek." - Ta prognoza na łamach "Przeglądu Sportowego" idealnie oddaje nastroje panujące przed meczem. W kraju nikt nie łudził się, że świeżo uformowana drużyna ma realne szanse w starciu ze świetnie wyszkolonym technicznie węgierskim monolitem. Zarówno eksperci jak i kibice modlili się raczej o niski wymiar kary i uniknięcie międzynarodowej kompromitacji.

Mecz, bez opisu którego nie może ukazać się żadna szanująca się publikacja na temat historii polskiej piłki, dla naszych "bratanków" jest po prostu jedną z wielu potyczek (a konkretniej spotkaniem międzypaństwowym numer 80), która jak się później okazało w żaden sposób nie ubarwiła bogatych dziejów węgierskiego futbolu. Na trybunach zasiadło tego popołudnia (godzina 14:00) zaledwie 8 tysięcy kibiców. Gdyby spotkanie miało miejsce w Polsce taką frekwencję należało by nazwać dużym zainteresowaniem, jednak stadion "Hungaria" w Budapeszcie zazwyczaj gromadził przynajmniej 30-sto tysięczną publiczność. Część kibiców odstraszyła na pewno paskudna pogoda, tego dnia nad Budapesztem niebo mało kolor ołowiu i padał obfity grudniowy śnieg.

Kto wie czy ta paskudna aura nie okazała się zbawienna dla reprezentacji Polski. Mokre, błotniste boisko i stale podający na murawę śnieg, mocno obniżyły techniczne walory węgierskich piłkarzy. Swój dzień miał również polski bramkarz Jan Loth, którego okrzyknięto później bohaterem naszego zespołu. Najmłodszy gracz naszej drużyny (21 lat i 109 dni) dwoił się i troił, raz po raz broniąc strzały gospodarzy, a dodatkowo sprzyjało mu również mityczne "bramkarskie szczęście", ale raz jeden musiał uznać wyższość przeciwnika.

"W 18 minucie Wiener centruje, robi się tłok pod bramką polską, z którego korzysta Szabo, strzelając po wyminięciu Marczewskiego z bliskiej odległości. Loth piłkę dosięgnął, strzał wszakże był za silny i ugrzązł w siatce. Tylko jedna okazja zamieniona na spodziewane zwycięstwo, choć było ich wiele, szczególnie w pierwszej części. Kornery wypadły 8:2 dla gospodarzy. Węgrzy próbowali od razu oszołomić nas, zdemoralizować szybkością aby potem zdezorjentowanych rozgromić. To się nie udało, dzięki wspólnemu wysiłkowi, choć Loth wniósł jeszcze niezwykły talent i szczęście pisane najlepszym goalkeeperom."
- to jedna z korespondencji opisujących przebieg spotkania. Pisząc o szczęściu żurnalista za pewne miał na myśli przestrzelony przez Fogla rzut karny, z 41-szej minuty.

fot. Encyklopedia Piłkarska FUJI, Tom 2 "Biało-Czerwoni", pod red. Gowarzewski A., Katowice 1991
Polacy mogli zremisować, pomimo iż stworzyli sobie zaledwie kilka sytuacji podbramkowych. W 22 minucie klasyczną "setkę" miał Wacław Kuchar, który znalazł się "sam na sam" z węgierskim bramkarzem Zsak'iem. Goalkeeper bez wahania rzucił się pod nogi napastnika Pogoni Lwów. Doszło do zderzenia w wyniku, którego Zsak minął się z piłką a Kuchar znalazł się przed pustą bramką. Sędzia nie przerwał gry, jednak polski napastnik widząc leżącego bezwładnie rywala, który najwyraźniej ucierpiał w starciu, nie skorzystał z okazji, co więcej natychmiast ruszył z pomocą omdlałemu Zsakowi. (Na zdjęciu obok autografy historycznej jedenastki, zgodnie z ustawieniem na boisku)

Wbrew powszechnym obawom, biało-czerwoni nie przywieźli do kraju worka bramek. Debiut z dużo silniejszym przeciwnikiem wypadł bardzo udanie i napełnił społeczeństwo optymizmem, chociaż tak naprawdę wynik osiągnięty z Węgrami w żaden sposób nie odzwierciedlał faktycznego potencjału ówczesnej "reprezentatywki" o czym w najbliższych latach mieliśmy się boleśnie przekonać, ale to już zupełnie inna historia...

Powyższy tekst powstał w oparciu o książkę "Biało-Czerwoni" stanowiącą drugi tom Encyklopedii Piłkarskiej Fuji pod redakcją Andrzeja Gowarzewskiego, wydaną w 1991 roku w Katowicach. Pochodzą z niej wszelkie cytowane teksty źródłowe oraz zamieszczone zdjęcia, sam tekst artykułu jest jednak w stu procentach autorski.

Brak komentarzy: